Udany maraton w Kluczborku. Start o 10:25 z dwoma kompanami z Interkolu, trzeci dojechał do nas za bramkami pomiaru czasu tylko dlatego ,że startował chyba godzinę po nas i wolał jechać z nami niż później sam :)
Czas organizatora: 04h 49m 50s Miejsce OPEN mega: 38/96 Miejsce w M2 mega: 11/15
Szybki start za motocyklem ,ale patrzę za siebie to niestety ,ale nikogo za mną przy wyjeździe z miasta nie ma.. Chłopaki chyba zaspali na starcie - i dwie kobiety :) Z jedną panią nr 105 - Monika z Gdyni - jechaliśmy przez cały dystans. Bardzo mocna kobietka, może nie dawała zmian, ale sam fakt ,że się utrzymała - super !
Przy przejeździe przez pierwszą główną drogę stoją strażacy - auta jadą ,ale gdzieś 500-700 metrów od nas, a oni zamiast wyjść na drogę i zatrzymać ruch - zatrzymują nas :/ Ja przejechałem normalnie ,nie zatrzymałem się mimo protestów strażaków i grupy ,no ale jak teraz komuś zależy na wyniku to się nieźle idzie wpienić... Później już spokojna jazda ,na 17km mija nas grupa harpaganów z Wrocławia [5 minut po nas startowali] i czekamy na naszych z Interkolu [10 min po nas]. Czyli powinni nas wyprzedzić koło 34-36km ,a tu dupa.. Nie ma ich i nie ma.. Dojechali do nas coś koło 43km ,doczepiłem się na chwilę do nich, dałem jedną krótką zmianę ,powiedziałem o stracie i zostałem ,dołączyłem do swoich kompanów :)
Gdzieś od 90km pustki w bidonach ,bo nie stanęliśmy na bufecie na pierwszym kółku z myślą ,że koło tego właśnie 80-90 dla mega dystansu powinien jeszcze jeden być. Ale nie było.. Przejeżdża koło nas pociąg koło 20-30 ludzi ,którzy jadą ok. 40kmh. Podczepiam się pod nich, jadę w środku peletonu, jest fajnie mimo dużego tempa, nie wychodzę na zmiany bo już jestem nieźle ujechany.. Staję na bufecie [ok.125km ]i uzupełniam bidony, jem arbuza, banana i w drogę... Czyli 33km samotnej jazdy z małym urozmaiceniem ,gdyż na 20km przed metą doszedł do mnie kolega z mini ,dałem mu 2-3 zmiany i odpuściłem.. Wjazd na metę, zmęczony ,ale zadowolony... Pogadałem chwilę z Deadhorse, poszedłem odebrać medal, do tego po 7minutach dojechali moi kompani i koleżanka Monika :) Wspólna fotka i gratulacje i do aut, jeść i pić :)
ps. Pani Monika zajęła pierwsze miejsce w swojej kategorii - dzięki nam i może w sumie nie, i tak była mocna :)
Takie wyjście na rozkręcenie się ,bo noga po Istebnej coś kręcić nie chciała ostatnio ,a dzisiaj już jest super - wrócił mój młynek ,którego w górach zabrakło :)
Szybko bo od rana zapowiadali na dziś popołudnie deszcz i faktycznie się zaczęło chmurzyć. Rachu ciachu i po strachu, od dzisiaj moim górkom w okolicy śmieję się w twarz...
Ale od początku.. Na start przyjechaliśmy ponad pół godziny wcześniej, siedzimy sobie pod daszkiem na ławkach i sobie rozmawiamy nt. trasy i pogody. Jeden kolega poszedł zmienić dystans ze 160 na 100km i próbował mnie też namówić ,ale się nie dałem. Zapraszają już na start i idziemy by chociaż wystartować w czubie. Co się okazało - chcę się wbić w strefe startu ,a tu mnie nie chcą wpuścić - najpierw byłem zapisany na 100km ,a zmieniałem dystans przez telefon kilka dni wcześniej i widocznie nie odchaczyli. Gościu do mnie "to może pojedzie pan 100km, może to znak?" Uparłem się i wszedłem. Po starcie czułem się jakbym jechał na samym końcu bo wszyscy strasznie ruszyli do przodu. Od początku jechało mi się dobrze. Dogoniłem na pierwszym podjeździe o wiele mocniejszego kolegę z klubu Macieja i zostawiłem z tyłu innego interkolowca. Aż się zdziwiłem swoją dyspozycją. Ale - na 3 i chwilę później na 4 km spada łańcuch i ledwo co daję radę się wypiąć z pedałów. Tracę dystans, dościgają mnie koledzy i muszę gonić przez kilkaset metrów. Później zjazd do podjazdu pod Zameczek pokonany pięknie, mijałem dziesiątki ludzi i wiedziałem ,że jest ok. Doganiam "profesora kolarstwa" - pana Włodka od nas z klubu i razem zaczynamy podjazd pod Zameczek. On jedzie jak gdyby nigdy nic, a ja zostaję troszkę z tyłu. Podganiam do niego i po chwili pękłem.. No to był ewidentnie błąd dojezdżanie do kolegi z przodu. Przegania mnie reszta Interkolowców i od tej pory jadę praktycznie sam [ok 40km trasy]. Znowu zjeżdża mi się dobrze, odpocząłem zjadłem i wypiłem, ale już nie doścignąłem swoich ,mimo ,że sporo ścinałem, i nie hamowałem za dużo. Pojawia się pierwszy bufet. Raz dwa tankuję bidony, jem ze dwa kawałki arbuza i śmigam dalej ;) Po podjeździe jakimś [już nie wiem co to było ,ale chyba coś koło 60-70km] zaczynam zjazd, ostro i szybko, jest widoczność na serpentynie - widzę ,że nic nie jedzie więc nie hamuję za bardzo tylko rura do przodu.. Ale moim oczom ukazuje się pewien pan ,który wyszedł na drogę i stanął mi na moim torze jazdy - albo wjeżdżam w niego ,albo ląduję w rowie... Hamuję ile się da, ale niestety czuję ,że koło dostaje uślizgu i już nie mam szans.. No niestety wyłożyłem się do rowu, na szczęście bez większej ilości wody, same chaszcze ,pokrzywy i jakieś ostre kolce.. Wstaję , gościu się śmieje ,nikt z maratończyków nawet się nie zapytał czy żyję, ludzie z okien patrzeli ,nic nie pomogli... Klamka lekko skrzywiona ,koło zdeczka zaczęło bić bo przeleciałem przez kierownice przy prędkości 60km/h. [w rowie już troche mniejsza prędkosc była]
Pozbierałem się ,rozpiąłem przedni hamulec i wio.. Już bez chęci, cały odrapany, z obitym kolanem ,brudny, mokry i zmęczony ruszyłem dalej.. Po tym incydencie straciłem jakiekolwiek nadzieje na wynik, na w ogóle ukończenie maratonu bo mimo że czułem się już wtedy wykończony, to to dobiło..
Rozjazd mega i giga, chciałem jechać już na metę ,ale jednak zdecydowałem się ,że spróbuję dojechać do mety swojego dystansu i podjazd pod kamesznicę mnie zabił. Z rowera nie zsiadłem ,ale co będzie widać na filmiku, jechałem zygzakiem ,praktycznie można powiedzieć ruch korbą - ruch koła - stop. ruch korbą - ruch koła - stop. i tak przez kilka km,. ścianki... Niestety później kompletnie odcięło mi prąd... Kilka km. zjechałem i zaczyna się mała górka ale już widzę ,że odcięło mi prąd.. Bez wody - mimo ,że tankowałem na każdym bufecie, pieniądze mam ,ale nie ma sklepu - totalna padaka. Przejeżdża jeden kolega ,zatrzymuje się i pyta czy wszystko wporzo. No to mówię ,że dalej już nie jadę bo nie dam rady. Zaoferował pomoc i że da znać na bufecie do Wieśka. Dojeżdża do mnie kolega ,z którym jechałem przez długi czas do wypadku w rowie i się dosiada na łączce, a raczej spada z roweru. odpoczął ,poleżał i pojechaliśmy dalej. Skróciliśmy dystans o ponad 40km i przejechaliśmy skrótem przez Jaworzynkę do Istebnej ,gdzie kolega znikł mi z oczu ,a ja dojechałem do bazy maratonu....
No nic, maraton nieudany, porwałem się z motyką na słońce i nie ma co się dziwić.. było jechać 100km - wszystko mi mówiło żebym jechał krótki dystans ,ale ja się uparłem niestety..
Gratuluję wszysktim którzy przejechali dystans. Rozumiem tych ,którzy nie skończyli maratonu.. Nie mam nic na usprawiedliwienie - po prostu nie dałem rady i przegrałem z własną słabością - nie psychiczną ,ale fizyczną. Psychika jednak by mnie na mete nie dopchała ,gdy pod KAMESZNICĘ PODJEŻDŻAŁEM Z TĘTNEM 81 !!! Nie 181 tylko miałem [ 81ud ] Ja już nie żyłem.. Na dekoracji znalazł mnie Virenque z żoną i chwilę pogadaliśmy, wybraliśmy się ekipą do sklepy po zaopatrzenie na wieczór i do domku. Świetny wieczór pomogł odzyskać humor po niepowodzeniu na maratonie..
Dystans to 115km maratonu, 10km dojazd do bazy, i później 4km dojazd do domku.
Dzisiaj wybrałem się na czasówkę w Sieroszewicach [niedaleko Ostrowa Wlkp.] aby porobić fotki i nakręcić krótki filmik. Kilka dni temu miałem plany startowe, ale jako ,że za tydzień w Istebnej maraton to wolę nie ryzykować przeziębienia czy wywrotki na mokrej jezdni..
Tutaj można obejrzeć fotki. Niedługo będzie również filmik.
A po powrocie wsiadłem na 2h na trenażer i spociłem się niemiłosiernie ;) Zrobiłem kilka interwałów na najcięższym oporze, i kilka mniejszych.. Ogólnie tak bardziej trening pod Istebną..