Kiedy wszystko masz wyliczone co do minuty, a ICM 15min przed Twoim wyjściem pokazuje, że planowo przyjedziesz zbyt późno by zaznać przez cały trening suchych majtów, wszystko co stanie Ci na drodze jest wrogiem.
Wrogiem jest czas, wrogiem każde skrzyżowanie, dziura, podmuch wiatru w twarz...
Starasz się lecieć w miarę szybko, lecz nie zaginając się przecinasz coraz mocniejszy wmordewind, pot zaczyna Ci kapać z czoła mimo tego, że raptem 20*C wskazuje termometr.
Dalej lecisz, zmieniasz kierunek jazdy - razem z Tobą zmienia się kierunek wiatru i tak oto znowu lecisz pod lewo-twarzowy wiatr.
W oddali widzisz zblizające się chmury, które niczym pedałlino zmierza ku Tobie. Zdecydowanie wolę nasze stare wagony i lokomotywy w tejże chwili i czym prędzej lapię się wszystkiego co się da - ciagnik jadący 53km/h, tir lecący ponad 75kmh....
Przez brak świezości czuję, że za każdym tirem - a były trzy - nie nadążam i ogólnie kiła, mogiła i syfilis.
Czarne chmury nisko wiszące nad głową stają się coraz ciemniejsze, a wiatr dujący z naprzeciwka stawia Ci mocny i coraz mocniejszy opór. Wjeżdzasz do miasta uradowany, w myslach modląc się aby jeszcze chwile nie padało, bach!
Pierwsze rondo, do domu cztery zakręty, jakieś 1,5km i lecim co sił. Pada coraz mocniej i z chwili na chwilę krople deszczowe rosną.
Jednak udaje się dojechać i byc praktycznie suchym. Uff, ahh...
Ale jeśli o aspekt sportowy się ktoś zapyta - kiła, rzeżączka i aids...
cad: 85
przewyższenia: 470m
Ostatnio bardzo cierpię, ale jeszcze trochę energii się znajdzie :)