Po wypadku. Warto było ?
Czwartek, 10 września 2015
· Komentarze(2)
Cześć wszystkim!
Kilka dni regeneracji, odpoczynku i tabletek przeciwbólowych oraz naprawiony rower i mogę stwierdzić, że powoli "wracam do życia (kolarskiego)". Mój powrót do życia, a właściwie wygrane życie na nowo, podarowane przez Boga.
O tym co się stało już wiecie, a jeśli nie to zapraszam do poprzedniego wpisu z wyścigu w Karpaczu.
Wielu ludzi prowadzi ze mną i obok mnie swoiste dywagacje: czy warto, po co to wszystko, dlaczego i czy aby na pewno to kocham.
Minęło już wiele lat, a dokładnie mija siódme lato od kiedy zacząłem swoją przygodę na rowerze szosowym. Od razu zaznaczę, że jak w każdej dziedzinie i tutaj - apetyt rośnie w miarę jedzenia. Pokochałem kolarstwo oglądając wycinaków na Tour de France i chciałem robić to samo. Po wielu latach ciężkich treningów, wielu błędów, różnych sytuacji jestem w tej sytuacji w której jestem. Mogę się ścigać z najlepszymi amatorami w Polsce. Mogę czasem wygrać jakiegoś lokalnego ogórka czy stanąc na podium w wielkiej imprezie jak np. Ślężański Mnich w Sobótce czy wygrać open Maraton w Gorzowie.
Do pewnego czasu cieszyła mnie jazda do Zdun i nazad. (jakieś 10km) Później były wycieczki do Milicza, Rawicza, Trzebnicy, Wroclawia.....coraz dalej i dalej.... szybciej i szybciej. Kiedy wszedłem jedną nogą w grupę kolarską Interkol pokochałem jazdę w grupie. Stało się to odruchowo, każdy to kocha. No bo ile można jeździć samemu ?! I znowu, raz odpadłem, drugi raz odpadłem.....za trzecim ledwo się utrzymałem....i za każdym kolejnym było lepiej. Aż pewnego dnia byłem na tyle mocny żeby zaatakować na tablicę czy maszt w Mikstacie i wygrać umowne ściganie na kreskę. Ten pewny dzień to nie dziś, to nie wczoraj czy w tym tygodniu. To trwa nieprzerwanie od dwóch, może trzech lat.
Ale zachciało się ścigania....prawdziwego....nie takiego w grupie 10 znajomków. Pojechało się raz na ogórka, na drugiego ogórka, na maraton i na prawdziwe wyścigi. Poziom od słabego do najmocniejszego. Kiedy wcześniej cieszyła mnie w ogóle wiadomość bezproblemowego ukończenia wyścigu, tak w tej chwili.....stanięcie na podium czy zwycięstwo po pokonaniu dobrych rywali. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.
To wszystko już robię, z lepszym czy gorszym skutkiem, ale daję radę. Marudzę przy tym, ale to kocham. Kocham swój rower. Kocham oglądać siebie na zdjęciach z wyścigu. Kocham oglądać duet ja + rower. Ale kiedy dzieje się taki wypadek jak w ubiegłą sobotę zadajesz sobie pytanie czy warto ?! Po co mi to ściganie ?! Po co mi ten rower i kolejne szlify ?! Szlify....A może połamane kończyny / kark / śmierć ? Bo takie przypadki też się zdarzały.
Każdy na to pytanie musi odpowiedzieć sobie sam. Jeśli chodzi o mnie, to co....po prostu kocham to. Będę robił to dalej z taką samą, jak nie większą pasją i zacięciem. Dlaczego ? Bo pewnie właśnie spadnę z klasyfikacji ogórkowych Supermaratonów na 4-te miejsce i nie dostanę pucharka. Wujek się nie ucieszy, a między innymi jego uśmiech na każdy kolejny zdobyty pucharek jest bezcenny. Dlaczego ? Bo pewnie spadnę z jeszcze bardziej ogórkowego rankingu Interkolu na 2-gie miejsce. Dlaczego ? Bo nie ukończyłem maratonu mimo że wszystko było perfekcyjnie przygotowane.
Kocham tą adrenalinę na zjazdach, kocham ten szybszy oddech na podjeździe. Kocham to ryzyko na serpentynach i ciasne wchodzenie w zakręty złożonym niczym na motoGP. Kocham te górki, hopki i inne podjazdy.
Przecież to nie ja popełniłem błąd. To mnie "szlag trafił". Na szczęście jestem cały, a ten wypadek wspominam już z uśmiechem na twarzy, ale i ze łzami w oczach. Uśmiech ? Ano, przestaje mnie boleć obite ciało, żebra, kręgosłup i szyja / potylica. Uśmiech ? Ano, nic sobie nie połamałem, żyję i funkcjonuję. Uśmiech ? Wrócił gdy dzisiaj odebrałem rower i obeszło się po kosztach (choć do testów jeszcze przyjdzie czas po naprawie). Łzy w oczach jednak w tym samym momencie, bo nie dojechałem, bo chciałem wygrać, bo się nie podniosłem. Ale nie podniosłem się od razu, bo bolało, bo nie szło.... Podnoszę się teraz, powoli, z głową na karku, z głową pełną kolejnych marzeń i planów.... Być może już na ostatnie starty. Zapowiada się jakiś Mikstat, może Namysłów. O ile zdrowie pozwoli.... O ile forma przez tydzień czy dwa nie spadnie do tego stopnia że dojadę ostatni.
No nic, żyję, rower chyba w całości, tak samo jak moje gnaty. Dalej będę robił to samo co robię. Boleć przestanie.
Bywajcie zdrowi i szczęśliwi. Życie jest tylko jedno i nie marnujcie go na zastanawianie się "czy warto". Zawsze warto gdy tylko kochacie to co robicie. Enjoy :)
Może w sobotę wyjdę już na rower :) Tak tak...sam jestem pod wielkim wrażeniem mojego ciała, organizmu.... Z twarzy schodzą sińce i otarcia, z nóg i bioder także.... Plecy / żebra przestają boleć i sprawiać wielki dyskomfort, szyja coraz bardziej ruchoma... To cudowne!
Rower cały ;)
Gdyby coś to w Krotoszynie polecam jeden jedyny warty odwiedzin sklep/serwis rowerowy ul. Rawicka :)
Ogólnie chodzę jeszcze zabandażowany elastyczną opaską na klatce piersiowej i w miękkim gorsecie ortopedycznym...Szyją ledwo ruszam, ale daję radę :)
Kilka dni regeneracji, odpoczynku i tabletek przeciwbólowych oraz naprawiony rower i mogę stwierdzić, że powoli "wracam do życia (kolarskiego)". Mój powrót do życia, a właściwie wygrane życie na nowo, podarowane przez Boga.
O tym co się stało już wiecie, a jeśli nie to zapraszam do poprzedniego wpisu z wyścigu w Karpaczu.
Wielu ludzi prowadzi ze mną i obok mnie swoiste dywagacje: czy warto, po co to wszystko, dlaczego i czy aby na pewno to kocham.
Minęło już wiele lat, a dokładnie mija siódme lato od kiedy zacząłem swoją przygodę na rowerze szosowym. Od razu zaznaczę, że jak w każdej dziedzinie i tutaj - apetyt rośnie w miarę jedzenia. Pokochałem kolarstwo oglądając wycinaków na Tour de France i chciałem robić to samo. Po wielu latach ciężkich treningów, wielu błędów, różnych sytuacji jestem w tej sytuacji w której jestem. Mogę się ścigać z najlepszymi amatorami w Polsce. Mogę czasem wygrać jakiegoś lokalnego ogórka czy stanąc na podium w wielkiej imprezie jak np. Ślężański Mnich w Sobótce czy wygrać open Maraton w Gorzowie.
Do pewnego czasu cieszyła mnie jazda do Zdun i nazad. (jakieś 10km) Później były wycieczki do Milicza, Rawicza, Trzebnicy, Wroclawia.....coraz dalej i dalej.... szybciej i szybciej. Kiedy wszedłem jedną nogą w grupę kolarską Interkol pokochałem jazdę w grupie. Stało się to odruchowo, każdy to kocha. No bo ile można jeździć samemu ?! I znowu, raz odpadłem, drugi raz odpadłem.....za trzecim ledwo się utrzymałem....i za każdym kolejnym było lepiej. Aż pewnego dnia byłem na tyle mocny żeby zaatakować na tablicę czy maszt w Mikstacie i wygrać umowne ściganie na kreskę. Ten pewny dzień to nie dziś, to nie wczoraj czy w tym tygodniu. To trwa nieprzerwanie od dwóch, może trzech lat.
Ale zachciało się ścigania....prawdziwego....nie takiego w grupie 10 znajomków. Pojechało się raz na ogórka, na drugiego ogórka, na maraton i na prawdziwe wyścigi. Poziom od słabego do najmocniejszego. Kiedy wcześniej cieszyła mnie w ogóle wiadomość bezproblemowego ukończenia wyścigu, tak w tej chwili.....stanięcie na podium czy zwycięstwo po pokonaniu dobrych rywali. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.
To wszystko już robię, z lepszym czy gorszym skutkiem, ale daję radę. Marudzę przy tym, ale to kocham. Kocham swój rower. Kocham oglądać siebie na zdjęciach z wyścigu. Kocham oglądać duet ja + rower. Ale kiedy dzieje się taki wypadek jak w ubiegłą sobotę zadajesz sobie pytanie czy warto ?! Po co mi to ściganie ?! Po co mi ten rower i kolejne szlify ?! Szlify....A może połamane kończyny / kark / śmierć ? Bo takie przypadki też się zdarzały.
Każdy na to pytanie musi odpowiedzieć sobie sam. Jeśli chodzi o mnie, to co....po prostu kocham to. Będę robił to dalej z taką samą, jak nie większą pasją i zacięciem. Dlaczego ? Bo pewnie właśnie spadnę z klasyfikacji ogórkowych Supermaratonów na 4-te miejsce i nie dostanę pucharka. Wujek się nie ucieszy, a między innymi jego uśmiech na każdy kolejny zdobyty pucharek jest bezcenny. Dlaczego ? Bo pewnie spadnę z jeszcze bardziej ogórkowego rankingu Interkolu na 2-gie miejsce. Dlaczego ? Bo nie ukończyłem maratonu mimo że wszystko było perfekcyjnie przygotowane.
Kocham tą adrenalinę na zjazdach, kocham ten szybszy oddech na podjeździe. Kocham to ryzyko na serpentynach i ciasne wchodzenie w zakręty złożonym niczym na motoGP. Kocham te górki, hopki i inne podjazdy.
Przecież to nie ja popełniłem błąd. To mnie "szlag trafił". Na szczęście jestem cały, a ten wypadek wspominam już z uśmiechem na twarzy, ale i ze łzami w oczach. Uśmiech ? Ano, przestaje mnie boleć obite ciało, żebra, kręgosłup i szyja / potylica. Uśmiech ? Ano, nic sobie nie połamałem, żyję i funkcjonuję. Uśmiech ? Wrócił gdy dzisiaj odebrałem rower i obeszło się po kosztach (choć do testów jeszcze przyjdzie czas po naprawie). Łzy w oczach jednak w tym samym momencie, bo nie dojechałem, bo chciałem wygrać, bo się nie podniosłem. Ale nie podniosłem się od razu, bo bolało, bo nie szło.... Podnoszę się teraz, powoli, z głową na karku, z głową pełną kolejnych marzeń i planów.... Być może już na ostatnie starty. Zapowiada się jakiś Mikstat, może Namysłów. O ile zdrowie pozwoli.... O ile forma przez tydzień czy dwa nie spadnie do tego stopnia że dojadę ostatni.
No nic, żyję, rower chyba w całości, tak samo jak moje gnaty. Dalej będę robił to samo co robię. Boleć przestanie.
Bywajcie zdrowi i szczęśliwi. Życie jest tylko jedno i nie marnujcie go na zastanawianie się "czy warto". Zawsze warto gdy tylko kochacie to co robicie. Enjoy :)
Może w sobotę wyjdę już na rower :) Tak tak...sam jestem pod wielkim wrażeniem mojego ciała, organizmu.... Z twarzy schodzą sińce i otarcia, z nóg i bioder także.... Plecy / żebra przestają boleć i sprawiać wielki dyskomfort, szyja coraz bardziej ruchoma... To cudowne!
Rower cały ;)
Gdyby coś to w Krotoszynie polecam jeden jedyny warty odwiedzin sklep/serwis rowerowy ul. Rawicka :)
Ogólnie chodzę jeszcze zabandażowany elastyczną opaską na klatce piersiowej i w miękkim gorsecie ortopedycznym...Szyją ledwo ruszam, ale daję radę :)