To co już za mną:

Ultramaraton w Świnoujściu im. Olka Czapnika 2017

Sobota, 10 czerwca 2017 · Komentarze(4)
Ależ to był maraton, ależ się działo, ależ wszystko się udało!!! Ale od początku :)

Maratony giga wydają się komuś długie? To co powiecie na ULTRA? Tak tak, dnia 10 czerwca 2017 odbył się kolejny, już XVII Ultramaraton w Świnoujściu im. Olka Czapnika. Od dawna planowany start, jedyna ultra w tym roku. Czyli koniecznie trzeba się pojawić, do Pucharu Polski liczy się bardzo mocno, więc wiadomo było, że trzeba się dobrze przygotować. Zapisany, opłacony, z wynajętym domkiem po "dobrej stronie miasta"... Wszystko układało się dobrze, forma przecież też jakaś tam jest. Urlop na piątek zatwierdzony, wyjazd z rana i po południu witamy się z morzem. Czesia z mamą przyjeżdżają dosłownie kilka minut przede mną.. Rozpakowujemy się, idziemy na plażę, bawimy się, karmimy mewy, zanurzamy się w wodzie, jemy gofry i idziemy do biura zawodów.

W biurze jeszcze spokojnie mimo, że to już okolice godziny 19.. Ale po chwili: wpada Jacek Ilmer z mamą, pozytywna ekipa z Gryfusa, pan Jan Ambroziak i inni... Rozmawiamy z organizatorem - Panem Czarkiem o trasie, opaskach na znakach i ogólnym przygotowaniu imprezy. Robimy dużo zdjęć, gadamy z każdym i idziemy na odprawę... parę ciekawych rzeczy usłyszanych. Najciekawsze to: puchar tylko dla zwycięzców kategorii (tak tak, brzmi to jakbym był łowcą pucharów xD), zejście z rowerów i przeprowadzanie przez expresówkę prawie i przecinanie drogi z ośmioma pasami na skos, do tego punkty kontrolne pochowane w jakiś szkołach, remizach i gdzieś na zadupiu... Ogólnie myślałem: masakra! Rozstajemy się, wracamy do domku, jemy, myjemy się i idziemy spać...

Pobudka chwilę przed 4:00. Szybka toaleta, mój magiczny posiłek od rana który mi wchodzi i jest bardzo pożywny, ubieranie i jedziemy na start metę. Ja , Czesia, mama Czesi i Iwona Jankowska z Sulechowa.  Na starcie montują nam pudełka na ramę z nadajnikami GPS.. mądre! Ja startuję z Panią Anią Kruczkowską, Czesia niedługo po nas, Iwona wcześniej razem z Jackiem! Jacka dość szybko dochodzę, Piotrek ze Szczecina ma świetną grupę ale nie utrzymuje koła... Jadę po zwycięstwo w kategorii, ale open ?!

Po wcześniejszym losowaniu grup myślałem: no nie mam szans. Przede mną trzy minuty startuje Henryk Bętlewski, Jerzy Pikuła i Arek Cieśla + kilku też w miarę mocnych chłopaków. Moja grupa to ja, Stanisław Dołmat, Mariusz Sztaszak i raczej spokojni kolarze, później podobna grupa do mojej i sześć minut po mnie: Paweł Sojecki, Szymon Koziatek, Krzysztof Łańcucki i Artur oraz paru innych...
W głowie jedna rzecz: pierwszych nie dogonię, ostatnim nie ucieknę.. Startujemy o 5:03 i jedziemy swoim tempem, nie zrywamy się, nie mordujemy, każdy sobie zdaje sprawę z tego, że to ponad trzysta! Gdzieś na około 40 kilometrze stało się to co wyżej przewidywałem: dogoniła nas grupa...i praktycznie stało się jasne, że o open będą walczyć oni albo pierwsza grupa z Bętlewskim, Cieślą i Pikułą...Strategia była dość prosta i jasno określona: nie zajechać się, zmiany dawać ale nie za mocne i nie za długie... Mają przecież nade mną sześć minut przewagi! Rozważnie myśląc jechałem tak aby nie ponosić zbyt wielkiej utraty energii.. Bo i po co?! Czy open będę 7 czy 10 nie robi mi różnicy..

Pierwszy punkt kontrolny w Stępnicy, trzeba było za biedronką szukać szkoły czy czegoś takiego.. Gdyby nie grupa dość doświadczonych kolarzy to mógłbym nie trafić. Bierzemy banany i lecimy dalej.. Kolejny w Kołbaskowie w remizie strażackiej... tam stajemy na siku i uzupełnienie większych niedoborów.. Ostatni przed nawrotem w Nowym Warpnie - za jakimś stateczkiem po kostce w lewo.. Ogólnie masakra, w życiu bym się nie zorientował gdzie mam jechać.  Do tego raz było trzeba przejechać praktycznie ekspresówkę w lewo i z niej zjechać, a drugim razem przeciąć osiem pasów ruchliwej drogi..

No, ale po tym jak nas koledzy doszli, ja jechałem sobie spokojnie, Mariuz Staszak z Krzysiem Łańcuckim też się nie nadwyrężał, Stanisław Dołmat zerwał łańcuch i złapał później dwie gumy, inni poodpadali.

Przejechaliśmy w spokoju pierwsze 180km, widać pierwsza grupa po nawrocie mocno jedzie, licząc sobie czas wyszło mi na nawrocie coś około 11 minut. Czyli nic straconego! po chwili jedzie Piotrek Rogaczewski, cała grupa chyba ze dwudziestu kolarzy z Paulinką, Jackiem, Krysią czy Gosią.... następnie widzę szczęśliwą Czesię z rodziną Ciechańskich i Krzysiem...a na końcu Czesi mama także w towarzystwie... Wiedząc, że mają się dobrze trochę się luzuję i wiem że jeśli nic wielkiego się nie stanie to dojadą na pewno!
Na prostej do Nowego Warpna wylatują nam na drogę dziki... Ciekawe przeżycie...

Na jakieś 100-120km do mety mijamy od grupy Bętlewskiego zajechanych ludzi: Kaczyńskiego, Pikułę i Cieślę. Cieśla ma DNF, Kaczyński dojechał daleko i tylko z nami pojechał kolega Pikuła. M5 rozdane, M3 rozdane, M2 rozdane, M6 rozdane...tylko o pucharek w M4 mieli się bić Paweł, Szymon i Artur...

Ja na spokojnie jem sobie bułkę swoją, żela, banana i popijam to puszką cocacoli... Daję kilka mocniejszych zmian aby rozkręcić nogę... Patrzę chwilami po ludziach i widać, że wszyscy mają dość... W pewnym momencie, około 15 kilometrów od Goleniowa i prawie 85km do mety... Paweł Sojecki wychodzi na zmianę i jedzie, za nim Jerzy Pikuła a po nim... zrobiła się dziura... Chłopacy zaczęli poatrzeć po sobie, każdy się rozjechał i nikt nie chciał pogonic.. To zrobiłem to ja, raz a dobrze.. Dogoniłem i przegoniłem Pawła i Jurka... Ci jednak szybko do mnie doszli... pociągnąłem jeszcze mocniej w myśl ucieczki.. Wyrwa w grupce zrobiła się jeszcze większa...i większa... aż w końcu nie było nikogo za nami widać. Ale od tej pory, na wykresie tętna widać to najlepiej, czekała mnie ciężka praca...

Razem z Pawłem, równymi mocnymi zmianami, potwornie mocnym tempem, z małą pomocą Jerzego Pikuły, uciekliśmy! Czasem się jeszcze odwracam, ale nikogo nie ma. Myślę sobie że może uda się odrobić stracone sześć minut... Ale trudno no.. Może chociaż nie sześć minut straty a kilkadziesiąt sekund... Bętlewskiego nie widać, reszty też nie ma... A my ciśniemy co sił w nogach.

I praktycznie dojechaliśmy równymi i mocnymi zmianami aż do samej mety, na wjeździe do Świnoujścia praktycznie mnie odcina i ostatnie chwile spędzam na kole Pawła i Jerzego, nie wiedziałem co się dzieje i jechałem tylko siłą woli.... Ale sił starczyło idealnie...
Paweł na ostatniej prostej trochę wystrzelił i zasłużenie wjechał pierwszy na metę, ja z Jerzym chwilę po nim. Na mecie dziękujemy sobie za piękną akcję, długą akcję bo ponad 85km i prawie 3h ucieczki!

Siedzimy razem z Pawłem już na spokojnie rozmawiając przy mecie i czekamy na pozostałych... Minęło dobre pół godziny zanim zjechali się koledzy z naszej grupki... Ja na mecie byłem sinoblady. Dostałem czekolady, wody, coli.. Wszystkiego co poitrzebowałem w tamtej chwili...

Później już tylko oficjalne wyniki. Okazuje się że dzięki tej akcji z przegranych już na starcie sześciu minut wskakuję na trzecie miejsce open, które sam sobie poważnie i rzetelnie wywalczyłem i wypracowałem.  Głowa! Taktyka! Wszystko zadziałało tak jak miało!

Po przyjeździe i dojściu do siebie ruszam w poszukiwaniach Czesi, znajduję ją i jej grupkę za punktem w Stępnicy już.. Do mety jakieś około 45km.. Robię im ładne zdjęcia, częstuję Colą... Później mijam Wiesia Marchlewskiego, który gdzieś tam pobłądził i łapał gumę i też mi dałem coli i zrobiłem kilka zdjęć.Dojeżdżam już autem na metę, prawie nikogo nie ma.. Czekam na kocyku w cieniu, za wszystkimi co jeszcze jadą. Czekaliśmy za wszystkimi aż dojadą, tak się obsuwała dekoracja.

Maraton ten przejdzie niewątpliwie do mojej bogatej historii... Dałem z siebie totalnie wszystko, z pozoru z początku z beznadziejnej sytuacji, wypracowałem sobie podium open i bardzo dobry wynik czasowy. Udało się odrobić, nadrobić i wygrać... To był po prostu dzień konia! Pierwszy raz jechalem tak długi dystans, tyle godzin w siodle jest niewątpliwie męczące... Ale jakie satysfakcjonująće.. :) I to jeszcze w takim stylu :)

Czesia ukończyła i jestem bardzo dumny z tego powodu! Pierwsza ultra za płoty :) Mama Czesi dojechała na dekorację a nawet przed, Iwona także... Czyli cały domek szczęśliwie dojechał na metę w niezłych humorach i czasach :) Na mecie mały zgrzyt u Pań - protesty i przesunięcia w klasyfikacji i niezrozumiałe dla mnie (nigdy tak nie było) patrzenie na finisz pod innym kątem niż tego jak chwyci chip pomiarowy na kresce... Ale było i minęło, życie toczy się dalej.

Sam maraton organizacyjnie: oznakowanie?! niezłe... paski na słupkach jakoś dają radę, ale pewniej czuję się ze strzałkami.. bardzo dużo osób się zgubiło. Ja też bym się zgubił gdyby nie dobra grupa. Poczęstunek na mecie to rybka i surówka.. bufety całkiem bogate i sprawne.. Miła obsługa i fajni ludzie :) Sami swoi, do zobaczyska w Wolsztynie :)

Open: 3/45
Kat. M2: 1/3

cad: 88

OPEN:



Kat M2:


A po maratonie, dzień po?! Plażowanie z Czesią :D

Zapraszam do komentowania wpisów | Komentarze(4)

Komentarze (4)

Dawaj nudesy

Gość 15:59 poniedziałek, 12 czerwca 2017

Kriso, ja też myślę, że Cesia ma swój niemały wkład w te sukcesy. Gratuluję! :-)

Gość 07:56 poniedziałek, 12 czerwca 2017

Vuki nie przypisywałabym sobie takich zasług. ;)

Mytopea 05:46 poniedziałek, 12 czerwca 2017

Same ultra w tym roku i to w jakim stylu! Gratuluję, to pewnie zasługa ... Czesi ;)

vuki 02:17 poniedziałek, 12 czerwca 2017
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa niemo

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]